Założona w 1986 roku łódzka drukarnia Wiking Graf słynie z wysokiej jakości wyrobów poligraficznych, zwłaszcza etykiet samoprzylepnych i ulotek farmaceutycznych. Na jej stronie internetowej można przeczytać, że w swojej działalności wykorzystuje wieloletnie doświadczenie w druku etykiet samoprzylepnych na roli oraz w druku arkuszowym w oparciu o nowoczesne technologie i park maszynowy. O nietuzinkowej historii firmy, jej rozwoju naznaczonym inwestycjami oraz planach na przyszłość rozmawiamy z Markiem Jakubowskim, właścicielem i CEO drukarni.
Drukarnia Wiking Graf działa na rynku od blisko 30 lat. Lata 80. XX w. niespecjalnie sprzyjały działalności prywatnej. Jakie były początki firmy i skąd pomysł na jej nietypową nazwę?
Marek Jakubowski: O, jest to bardzo długa historia. Od kiedy pamiętam, w domu wszystko kręciło się wokół poligrafii. Ojciec Witosław z zawodu był technikiem poligrafem i papiernikiem. Pracował w drukarni będącej własnością Textilimpexu, gdzie na maszynach Romayor drukowano metki do towarów rozprowadzanych przez tę firmę. Potem zachorował, trafił do szpitala, a tam dowiedział się, że lekarze mają problemy z edycją napisanych prac doktorskich, habilitacyjnych itp. Po jego powrocie wraz z kolegami ojca wydawaliśmy więc te prace. Wyglądało to tak, że zaprzyjaźniona maszynistka na zaimportowanym prywatnie składopisie firmy IBM przepisywała teksty, a my z matką w domu wieczorami robiliśmy korekty. Jeśli wszystko było dobrze, ojciec wiózł oryginał na ksero, chyba najlepsze w Łodzi (pamiętam nazwę Rank Xerox), potem następowała kompletacja – i do oprawy. Trwało to kilka lat, a były to lata 1976-80. Potem ojciec przeszedł na rentę chorobową i imał się różnych zajęć. W 1983 roku po bardzo burzliwej dyskusji domowej na temat mojej przyszłości (matka preferowała budowlankę) poszedłem w ślady ojca i złożyłem dokumenty do Liceum Poligraficznego Nr 8 im. Mikołaja Reja w Łodzi (w końcu w poligrafii zawsze było z czego żyć: wizytówki, papiery firmowe itp.). W międzyczasie ojcu udało się gdzieś „wyhaczyć” stary radziecki tygielek z ręcznym nakładaniem, krajarkę marki Perfecta z ręcznym dociskiem i jakieś czcionki z demobilu, więc otworzył drukarnię. Wcześniej dostał z Ministerstwa Kultury i Sztuki od ministra, prof. Aleksandra Krawczuka pozwolenie na działalność pod nazwą Zakład Poligraficzny. Mieścił się on w garażu na Złotnie. Potem gdzieś znalazł etykieciarkę do produkcji etykiet papierowych drukowanych na nośniku z podgumowanego pasa transportowego; ten wynalazek stoi u nas w holu do dzisiaj. Tak zaczęła się era produkcji etykiet samoprzylepnych. Klienci walili drzwiami i oknami, był boom gospodarczy dla prywatnej inicjatywy. Codziennie walizka pieniędzy – wtedy tylko gotówka była w obrocie. Konta w banku służyły tylko dla skarbówki i do podatków.
Papier, a zwłaszcza samoprzylepny, był nie do zdobycia. Skąd ojciec miał papier? Z różnych źródeł. Na Politechnice Łódzkiej na Wydziale Papiernictwa i Poligrafii coś próbowano robić i my to testowaliśmy. Część podłoży pochodziła także z ówczesnego Dolpapu. Potem pojawił się JAC – Jackstadt i zaczęła się już większa produkcja, dzięki czemu były też środki finansowe. Ojciec zakupił w drodze przetargu kawałek gruntu w centrum miasta przy dawnej ulicy Czesława Hutora (obecnie 28. Pułku Strzelców Kaniowskich) i wybudował metodą gospodarczą budynek o zawrotnej wówczas powierzchni 200 m2. No i zaczęło się dziać, szybko i dużo. Mieliśmy swoją zecernię, linotyp, dwa dociski, ponad 100-letnią stopcylindrówkę zakupioną ze szkoły poligraficznej. Była nowa Maxima 80 i nowe Grafopressy. Pracy było bardzo dużo: wizytówki, zaproszenia, papiery firmowe, metki do ubrań i inne akcydensy. Pojawiły się także pierwsze zamówienia z zakładów farmaceutycznych: Polfa Kutno, Polfa Łyszkowice i Aflopa (dzisiaj Aflofarm), drukowaliśmy też metki na rajstopy dla dawnego Feniksa. Chyba poprzez kontakt z Krzysztofem Przasnkiem z ówczesnego JAC ojciec zakupił pierwszą profesjonalną maszynę do etykiet Viking Dominator VD 25 produkcji firmy Nilpeter. I stąd się wzięła nazwa firmy Wiking Graf. Ja wtedy kończyłem szkołę średnią, był to rok 1987. Już drukowałem, ale marzyły mi się studia poligraficzne na naszej PŁ. Dwa lata przebalangowałem, potem będąc na 3. roku stwierdziłem, że to nie ma sensu. Poligrafia miała być po 4. roku jako specjalizacja, ale w MEN się nie kwapili, aby uruchomić tę specjalizację. Rzuciłem więc studia i zacząłem pracować w firmie. W 1990 roku z targów Labelexpo przywieźliśmy maszynę firmy HOUTSTRA POLIMERO i chyba z 200 płyt polimerowych do produkcji wodowymywalnych form drukowych. W Łodzi była to rewolucja: drukarnie w ciągu 2-3 godzin miały klisze typograficzne. Dla wielu stanowiło to szok technologiczny. W ciągu roku wykończyliśmy tradycyjne trawienie klisz w promieniu 100 km od Łodzi. Jak klisze, to była i ciemnia; fotograf Włodzimierz Jackowski do dziś z nami pracuje na kopii.
Po Labelexpo w roku 1992 ojciec przywiózł angielską maszynę KDO zakupioną w leasingu. To jest ciekawa historia, bo właściciel KDO źle wystawił dokumenty i maszyna stała na cle w Rabenie w Poznaniu chyba z miesiąc, za co zapłacił karę około 20 proc. wartości kontraktu. I tak zaczęliśmy przygodę z fleksografią. Początki były bardzo trudne: brak wiadomości, brak doświadczenia, więc jakość słaba, ale było szybko, na roli i można było drukować dużo. Firma w tej lokalizacji rozbudowała się do około 1800 m2 powierzchni całkowitej, jednak nadal tkwiliśmy w centrum miasta, co ograniczało dalszy rozwój. Potem w 1996 r. pojawiły się dwie maszyny i w następnych latach kolejne; w sumie przez firmę przewinęło się 8 maszyn KDO.
A jak postępował dalszy rozwój firmy i jej parku maszynowego?
Marek Jakubowski: W 2006 roku na Labelexpo widziałem maszyny Mark Andy, ale ich cena nie była wówczas w naszym zasięgu, zwłaszcza że moje zainteresowanie poszło w kierunku druku cyfrowego. Tak więc po targach kupiliśmy HP Indigo WS 4050 oraz finishing ABG DIGICON z laserem do cięcia etykiet. Była to 3. na świecie instalacja lasera. Nie powiem, sporo kłopotów i trudna instalacja. W roku 2000 miała miejsce ostatnia dobudowa hali i trzeba było rozejrzeć się za nowym gruntem w Łodzi. W 2011 wraz z żoną zacząłem przejmować od rodziców firmę (mama prowadziła księgowość, a ojciec zajmował się stroną handlową) i trafiliśmy na dość atrakcyjną działkę w strefie przemysłowej na tzw. Nowych Sadach. Rozpoczęły się wstępne projekty i koncepcje nowej firmy.
Jeszcze w starej lokalizacji w 2008 roku zadzwonił do mnie Tom Cavalco z firmy Mark Andy i zaprosił do Bazylei na krótką wizytę. Okazało się, że likwidują showroom i 8-kolorową Ma XP5000 i pilnie potrzebują miejsca. Wróciłem z tej wizyty z zakupami w postaci maszyny, sporej ilości wyposażenia: cylindrów, narzędzi, przewijarki z inspekcją AVT – wtedy pierwszą w Polsce w prywatnych, niekoncernowych rękach. Inne systemy AVT miał wtedy jedynie Amcor Rentsch. Przeskok cywilizacyjny ogromny. Rewolucja cyfrowa spowodowała że z 5 maszyn KDO robotę miały już tylko dwie. Resztę przejęła cyfra, a 3 maszyny KDO sprzedaliśmy. Dokupiłem kolejne urządzenia Mark Andy, tym razem „używkę” z Etiko ze Szczecina w dość dobrym stanie, bo też potrzebowali miejsca na nową maszynę. Warto zaznaczyć, że drukarze szybko pokochali maszyny Mark Andy. Kiedyś Tom powiedział, że te maszyny to „woły robocze” i jest to prawda. Dowodem na jakość naszej współpracy jest zakup ostatniej maszyny E5 w marcu tego roku.
Warto podkreślić, że od początku naszą specjalizacją był druk etykiet. Ojciec zakładając firmę miał nosa, aby trzymać się produkcji etykiet oraz firm z przemysłu farmaceutycznego. To bardzo trudny i wymagający klient, ale sprostanie ich wymaganiom tworzy nasz sukces.
Jak wygląda teraźniejszość drukarni Wiking Graf?
Marek Jakubowski: W 2017 r. miasto przystąpiło do rewitalizacji naszego kwartału i to spowodowało, że podjęliśmy w końcu decyzję o budowie nowego zakładu. Budowa trwała 16 miesięcy i tak jesteśmy teraz w nowej siedzibie. Przeprowadzka nastąpiła w marcu 2022. Trafiliśmy na naprawdę dobrego generalnego wykonawcę AMPRO. Nie mogę powiedzieć, że teraz nie ma drobnych kłopotów wieku dziecięcego, ale dajemy radę. Dobijają nas trochę ceny energii i gazu, bo koszty utrzymania tak dużego budynku (6000 m2) to nie to samo co na Strzelców. Ale jakoś idzie. W obecnym parku maszynowym mamy 2 maszyny Mark Andy P5 i jedną E5, dwa Jurmety, HP Indigo Ws6800 i finishing produkcji chińskiej. Dodatkowo posiadamy dużą ilość osprzętu do bookletów, peel-offów, shrink sleevów i innych etykiet. Obecnie na pokładzie Wikinga mam do utrzymania ok. 120 osób.
Firma posiada certyfikaty ISO 9001 oraz FSC. Czy takie były wymagania klientów? Z jakich sektorów wywodzą się najwięksi klienci?
Marek Jakubowski: Zawsze farmacja wymagała GMP, więc wdrażaliśmy system, ale bez certyfikacji. W 2002 roku uzyskaliśmy certyfikat ISO 9001 – w końcu „klient nasz pan”, tak trzeba było. Poszło gładko, pracownicy i tak pracowali w tym systemie od kilku lat nie będąc tego świadomi. FSC natomiast to taka mała fanaberia; wielu sobie ceni jego posiadanie, ale mało kto z niego korzysta. Klienci to w większości branże farmaceutyczna, motoryzacyjna, kosmetyczna, napojowa i spożywcza.
Wiking Graf jest członkiem stowarzyszenia FINAT i Polskiej Izby Fleksografów. Czy przynależność do tych organizacji przekłada się na korzyści dla firmy?
Marek Jakubowski: Do momentu przenosin nie byłem zainteresowany przynależnością do wszelkich stowarzyszeń, ale po wizytach zaprzyjaźnionej konkurencji, klientów i znajomych doszedłem do wniosku, że warto zaistnieć w świecie stowarzyszeń związanych z poligrafią. W końcu jesteśmy chyba na topie polskich drukarń i wypada. Czy to coś daje? Na pewno dostęp do branżowych informacji i poczucie, że za plecami mam dość silne wsparcie w razie kłopotów ze współpracą z korporacjami (zarówno klientami, jak i dostawcami).
Jakie są plany na przyszłość? Czy przewiduje Pan np. wprowadzenie druku hybrydowego?
Marek Jakubowski: O, głowę mam wciąż pełną planów. Obserwuję rynek, zmiany technologiczne i dążenie do redukcji kosztów. Jak wspominałem wcześniej, jako jedni z pierwszych w Polsce posiadaliśmy maszynę cyfrową HP Indigo, tak więc teraz możemy jedynie rozważać poszerzenie parku maszynowego o maszynę hybrydową, która sprostałaby wymaganiom branży kosmetycznej.
Dziękujemy za rozmowę.
Artykuł sponsorowany