Dwieście lat, Panie Inżynierze!
1 Jan 1970 14:55

Sorry, this entry is only available in Polski. For the sake of viewer convenience, the content is shown below in the alternative language. You may click the link to switch the active language.

Marian Feldman, postać niezwykle zasłużona dla polskiego opakowalnictwa, autor licznych artykułów naukowych publikowanych przez lata na łamach „Opakowania” i pracownik Centralnego Ośrodka Opakowań (później COBRO), w październiku br. kończy 100 lat życia. Z okazji niezwykłego jubileuszu poprosiliśmy solenizanta o garść wspomnień.

Na wstępie proszę przyjąć życzenia kolejnych stu lat od całej firmy Alfa Print! Proszę zdradzić, w czym tkwi tajemnica Pańskiej długowieczności? 

Marian Feldman: Muszę pana rozczarować, ale to raczej nie jest zasługa niezwykłych okoliczności. Tak się jakoś ułożyło. Czy to sprawa genów, nie wiem. Ojciec zmarł w Paryżu w wieku 77 lat, matkę zabili Niemcy w czasie wojny, kiedy miała 40 lat. 

To niezwykłe, że urodził się Pan ledwie cztery lata po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Jakie są Pańskie najwcześniejsze wspomnienia?

Marian Feldman: Pamiętam migawki z czasów, gdy w latach 20. XX wieku pomieszkiwaliśmy w podwarszawskim Otwocku (przy ulicy Reymonta 46), gdzie moja rodzina przeniosła się, abym podleczył słabowite zdrowie. Pamiętam Łuck na Wołyniu, gdzie przenieśliśmy się w 1930 r., gdy ojciec, z wykształcenia buchalter (czyli dzisiejszy księgowy), został zatrudniony przez American Joint do likwidacji banków. Tam uczyłem się najpierw w szkole powszechnej im. Stanisława Jachowicza, a później w gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki. Do Warszawy wróciliśmy w 1938 r., gdzie zastała nas wojna. 

To był początek Pańskiej tułaczki, którą zakończył dopiero pokój w 1945 roku?

Marian Feldman: Po tym, jak dowództwo armii na początku września 1939 r. wezwało młodzież do obrony kraju, wraz ze szkolnym kolegą wyruszyłem na rowerze z Warszawy, aby przyłączyć się do wojska. Pamiętam jazdę Wałem Miedzeszyńskim w kierunku Otwocka, gdy raz za razem kryliśmy się po rowach, kiedy niemieckie Stukasy atakowały kolumny uciekinierów opuszczające stolicę. Rowerami dotarliśmy przez Hrubieszów i Włodzimierz Wołyński ponownie do Łucka. Był 17 września, więc zaraz wkroczyła tam Armia Czerwona. 

Z ojcem i siostrą Janką spotkałem się pod koniec 1939 r., gdy dotarli z Warszawy przez Białystok do Łucka; mama niestety zdecydowała się zostać w Warszawie. Ojciec poszukiwany przez NKWD jako element nieprawomyślny (a konkretnie były dyrektor banku oraz członek socjalistycznego związku robotniczego Bund) ukrył się w byłym majątku Radziwiłłów w Ołyce, gdzie powstał dom dziecka; ja zdałem maturę w ukraińskim gimnazjum w Łucku, a potem pracowałem jako kasjer. Tak doczekaliśmy czerwca 1941 r.

Tuż po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej wraz ojcem, siostrą i jej dopiero co urodzoną córką Krysią uciekliśmy przed frontem na wschód. Po wielu przygodach (m.in. zaplątaniu się furmankami w środek bitwy pancernej) dojechaliśmy  w okolice Czernihowa, a stamtąd, z pomocą radzieckiego oddziału wojska ciągnącego do obrony Kijowa, trafiliśmy aż do Połtawy. Ostatnim przystankiem na tej drodze była Syberia, dokąd dojechaliśmy wojskowym eszelonem. Znaleźliśmy sobie miejsce do życia w Kraju Ałtajskim niedaleko granicy z Kazachstanem, gdzie pracowałem najpierw jako ziemlekop (kopacz), a potem w dziale zaopatrzenia (ORS). I to tutaj, z pomocą Związku Patriotów Polskich, zostałem zmobilizowany do sowieckiego wojska, a potem, we wrześniu albo październiku 1944 r., po długiej podróży pociągiem do Lublina, do polskiej armii. 

Osoby zainteresowane szczegółowym opisem Pańskiej odysei odsyłam do pierwszego tomu wspomnień zatytułowanego „Z Warszawy, przez Łuck, Syberię znów do Warszawy” (oraz kolejnych, w których opisuje Pan następne lata swojego życia). Jak odnalazł się Pan w powojennej polskiej rzeczywistości?

Marian Feldman: W Polsce najpierw trafiłem do szkoły podchorążych, potem do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego w 9. pułku kawalerii w Białymstoku. Stamtąd udało mi się załatwić przeniesienie do sztabu głównego KBW w Warszawie, gdzie zakwaterowano mnie w koszarach przy Rakowieckiej. W armii zostałem do końca 1945 r. i opuściłem ją w randze porucznika. 

Po demobilizacji wylądowałem we Wrocławiu, gdzie zacząłem pracę w Polskiej Agencji Drzewnej Paged jako księgowy. Od Pagedu zaczęło się moje zainteresowanie drewnem; w „Słowniku towaroznawczym” pod kierownictwem prof. Ryszarda Szczepanika z SGPiS znalazły się moje artykuły z zakresu towaroznawstwa drzewnego. 

Pracowałem w Pagedzie, kiedy w drugiej połowie 1955 r. dostałem z KC PZPR propozycję wyjazdu na 10 miesięcy do Indochin w roli tłumacza Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli. Propozycja była nęcąca tyleż ze względu na zarobki (niebagatelne 125 dolarów miesięcznie), co ze względu na szansę poznania świata i przeżycia egzotycznej przygody. 

Po powrocie byłem bliski emigracji do Australii, do której zapraszał mnie mój wujek Natan Szafran. Wyjechałem wtedy do Paryża, który miał być przystankiem w drodze na antypody, ale ostatecznie po półrocznym pobycie nad Sekwaną wróciłem do Warszawy, stęskniwszy się za żoną i dziećmi. To mniej więcej wtedy – po zwolnieniu z Polskiej Izby Handlu Zagranicznego – zacząłem moją przygodę z opakowalnictwem, gdy na początku 1960 r. zatrudniłem się w Centralnym Ośrodku Opakowań (COO). 

Ledwie rok później zaczął pan współpracę z czasopismem „Opakowanie”...

Marian Feldman: Mój pierwszy artykuł pojawił się w numerze 2. w 1961 r., jeszcze nie podpisany nazwiskiem, a jedynie inicjałami „MF”. Dotyczył nowego nabytku Centralnego Ośrodka Opakowań, enerdowskiej szafy klimatycznej służącej do klimatyzowania próbek przed badaniem. Jednak prawdziwą, „poważną” współpracę z periodykiem rozpocząłem w 1964 r. od pierwszego dużego artykułu problemowego nt. korków i zamykania (korkowania) opakowań, a rok później już regularnie zamieszczałem teksty dotyczące terminologii, klasyfikacji i historii opakowań oraz innych problemów opakowalnictwa.

W latach 1961-1983 w Opakowaniu ukazało się 90 moich artykułów (kilka z nich także w branżowych czasopismach zagranicznych, m.in. w Niemczech i Finlandii), a także 27 tłumaczeń z języków obcych. Niemal od początku w Opakowaniu pojawiały się tłumaczenia artykułów z zagranicy, które w kolejnych latach zaowocowały wydaniami tworzonymi wspólnie z innymi czasopismami, np. brytyjskim „Packaging Week”. Te bliskie kontakty z zagranicznymi autorami skutkowały zaproszeniami na konferencje i targi, z których potem pisaliśmy recenzje zamieszczane w periodyku. A pamiętajmy, że były to czasy, gdy otrzymanie zgody na wyjazd do krajów kapitalistycznych wymagało nie lada zachodu i otrzymania zaproszenia, paszportu oraz wizy.

Pisałem artykuły również z innych zagranicznych wyjazdów, m.in. do angielskiej firmy The Metal Box Company Ltd (gdzie z pomocą COO w 1967 r. przepracowałem 6 miesięcy w sekcji informacji naukowo-technicznej Wydziału Badań i Rozwoju), do Szwedzkiej Federacji Opakowań w 1970 r. czy fińskiego stowarzyszenia fabryk papieru i tektury Converta w 1972 r., a także z odwiedzin w fabrykach materiałów opakowaniowych i opakowań. W latach 80. i 90. XX w. zasilałem Opakowanie tekstami z wyjazdów organizowanych przez IPPO – Międzynarodową Organizację Prasy Opakowaniowej – której członkiem zostałem w roku 1978, m.in. na targi PACK-EXPO w Chicago, INTERPACK w Düsseldorfie, wystawę EMBALLAGE w Paryżu czy na targi FISPAL w Sao Paulo w Brazylii, a także z wyjazdów w ramach barterów (za ogłoszenia), czasem wspólnie z Elżbietą Mularską z redakcji Opakowania, na przykład na targi HISPACK w Barcelonie, PAKEX w Birmingham czy ROSUPAK w Moskwie.

Oprócz artykułów w Opakowaniu miałem udział w przygotowaniu kilku wydawnictw książkowych. Zaczęło się od dwóch książek wydanych w Anglii pt. „Podstawy opakowalnictwa” i „Materiały opakowaniowe i opakowania”, które przetłumaczyłem z angielskiego i zredagowałem na potrzeby polskiego rynku. Później byłem współautorem wydanej w 1998 r. książki „Opakowania żywności”, w której opracowałem rozdział pt. „Nowe tendencje w opakowalnictwie żywności”. 

W 1983 r. odszedłem z Centralnego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Opakowań na emeryturę. Nie zerwałem kontaktów z Opakowaniem i nadal sporadycznie zamieszczałem tam swoje artykuły. W 2013 r. w plebiscycie Polskiej Izby Opakowań otrzymałem zaszczytny tytuł „Zasłużonego dla Przemysłu Opakowań”. 

Po odejściu na emeryturę skoncentrowałem się na pracy pilota wycieczek zagranicznych w Polskim Biurze Podróży ORBIS, którą rozpocząłem już w 1965 r. Szczególnie dokładnie pamiętam ostatnią, w 1990 r., kiedy na statku „Lew Tołstoj” przepłynęliśmy trasę od Odessy przez: Grecję, Włochy, Algierię,, Libię, Maltę, Turcję i Bułgarię z powrotem do Odessy. Jeszcze w latach 2005-10 zwiedziłem m.in. na wycieczkowcach szmat Ameryki Północnej i Łacińskiej.

Panie Inżynierze, wszystkiego najlepszego z okazji stulecia urodzin, zdrowia i radości życia na kolejne lata od całej redakcji miesięcznika „opakowanie”!